środa, 14 maja 2014

I stało się...

Tak, jak przypuszczałam Synek ulitował się nade mną. Przyszedł na świat 24 lutego 2014 o godzinie 14:20 po 10 h porodu siłami natury. Tym razem miałam kryzys. Wydawało mi się, że boli bardziej niż za pierwszym razem. Wręcz błagałam obydwie położne i moją ginekolog o to, żeby mnie "dobiły, bo nie dam rady". Dzisiaj już zapomniałam o porodzie i mimo że jeszcze miesiąc temu zarzekałam się, że "nigdy więcej", to bez wahania powtórzyłabym to poraz trzeci. Dlaczego tak szybko zmieniłam zdanie? Dopiero teraz rozkochałam się w macierzyństwie. 

Pierwszy miesiąc życia Wojtusia był naprawdę ciężki. Walczyłam z hormonami, karmieniem i samą sobą po odstawieniu leków na niedoczynność tarczycy, które hamowały laktację. Koniec końców skończyło się na butelce. Czuję się zawiedziona, organizm spłatał mi brutalnego figla. Aby nie popaść w paranoję powtarzam sobie z uśmiechem: "do trzech razy sztuka". Byłam już bliżej swojego celu, a w zwyczaju mam cele osiągać ;-)

Poza tym Wojtuś skradł moje serce. Mimo ciężkiego początku jest ogólnie grzeczniejszy jako niemowlak od Mai. Mając 2,5 miesiąca czaruje mnie uśmiechami, rozmowami (!!!) i bez prostetu poddaje się moim końskim zalotom zwariowanej matki. Jak rozmowami? On nie "guga", ale rozmawia, opowiada mi jakieś poważne, czasami śmieszne historie. Za każdym razem jest tym bardzo przejęty. A ja jako matka-wariatka jestem pod ogromnym wrażeniem. Wydaje mi się, że Maja w tym czasie tylko "gugała", nie pamiętam takich rozmów. Wojciech uwielbia być zabawiany. Trzeba z nim rozmawiać, później pokazywać grzechotki (ma już swoje ulubione), którym potrafi się przyglądać niemal w nieskończoność. Czasami potrzebuje noszenia, tulenia, zasypiania na piersi. Naprawdę nie wiem, kiedy uciekają nam dni.